Wałkońki, czyli rozważania o języku mody męskiej

WAŁKOŃKI, CZYLI ROZWAŻANIA O JĘZYKU MODY MĘSKIEJ

Język polski – w obszarze pojęć dotyczących mody męskiej – pełen jest zapożyczeń. Niektóre z nich są tak bardzo zadomowione w naszym języku, że mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że są zapożyczeniami. Inne – wyraźnie odcinają się swoją obcością. W dodatku często się zdarza, że ten sam element garderoby lub te same buty, miewają różne nazwy, używane zamiennie. Bywają takie sytuacje, gdy zapożyczenie i rdzennie polskie określenia funkcjonują równolegle, bywa też i tak, że jedne wypierają drugie, co działa w obu kierunkach. Jednym słowem mamy do czynienia z dużym nieuporządkowaniem. To oczywiście nie przeszkadza w sprawnym porozumiewaniu się, jest jednak ciekawym polem do rozważań. Dlatego postanowiłem przyjrzeć się jak funkcjonują wybrane obszary języka mody. To nie będą w żadnym wypadku rozważania językoznawcy, a wręcz przeciwnie: chcę potraktować temat z lekkim przymrużeniem oka, co zresztą sugeruje sam tytuł.

Zacząć powinienem zatem od użytego w tytule słowa: wałkońki, które brzmi sympatycznie, ale całkiem obco. Bo jest to słowo, które sam wymyśliłem na potrzeby moich artykułów o butach 😉 Ale żeby je rozszyfrować, muszę najpierw opowiedzieć trochę o loafersach czyli butach, które widnieją na zdjęciu głównym wpisu (to loafersy marki Santoni, w jednej ze swoich odmian zwanej tassel loafers). Nazywając je, korzystamy z zapożyczenia z języka angielskiego, nieco tylko spolszczonego. To zapożyczenie pojawiło się w naszym języku niezbyt dawno, bo też ten typ obuwia jest stosunkowo młody. Narodził się na początku XX wieku, wymyślony prawdopodobnie niezależnie od siebie przez dwóch szewców: Anglika Raymonda Lewisa Wildsmitha oraz Norwega Nilsa Gregoriussona Tverangera. Jednak szerszą popularność zaczął zdobywać dopiero w połowie XX wieku i to nie w Europie lecz w Stanach Zjednoczonych, gdzie stał się z czasem najpopularniejszym typem męskich butów z grupy zwanej dress shoes (buty garniturowe); najpierw wśród studentów uniwersytetów Ivy League a później ogółu Amerykanów.

Loafersy bardzo często są nazywane mokasynami co jest błędem, bowiem oba typy butów powstają w całkowicie różny sposób i oba mają swoje bardzo charakterystyczne wyróżniki, nijak do siebie nie przystające. Zapożyczenie: loafersy już się w naszym języku dość mocno zadomowiło i prawdopodobnie pozostanie z nami na stałe. Sam go używam, chociaż uważam, że brzmi fatalnie, dla wielu osób jest trudne do wymówienia (w zasadzie powinno się pisać: lołfersy) i zupełnie nie pasuje do naszego języka. Nie jest wielkim pocieszeniem fakt, że podobna sytuacja jest w większości języków – nie ma w nich rodzimego słowa przypisanego do tego typu butów. Ale tam przynajmniej używa się nazwy anglojęzycznej w oryginale. U nas, dodanie końcówki liczby mnogiej -y, z zachowaniem angielskiej końcówki liczby mnogiej -s, jest trochę bez sensu (właściwiej byłoby powiedzieć: loafery/lołfery). Jednym słowem byłoby bardzo wskazane, żeby znaleźć ładne polskie słowo i zastąpić nim loafersy. No i właśnie tym słowem mogłyby być wałkońki 🙂

A dlaczego akurat wałkońki? Bo taka nazwa odzwierciedla anglojęzyczną etymologię nazw: loafers lub loafer shoes. Loafer tłumaczy się na polski jako: próżniak, wałkoń, obibok, nierób itp. Anglojęzyczna nazwa butów nawiązuje do faktu, że są to buty niesznurowane, zatem ich włożenie nie wymaga pracochłonnego procesu wiązania sznurowadeł. Jednym słowem to buty dla leni, leserów, nygusów i wałkoni 🙂 Po prostu: wałkońki! Nazwanie loafersów wałkońkami rozwiązałoby problem z nazewnictwem wszelkich odmian tych butów, bo wtedy użycie polskich słów doprecyzowujących odmianę butów – byłoby całkowicie naturalne. Tak jak na planszy poniżej.

 

Męskie obuwie to wdzięczny temat do językowych dywagacji, gdyż panuje tu spore zamieszanie: zapożyczenia koegzystują z nazwami rdzennymi, te same rodzaje obuwia miewają różne nazwy, buty są często ze sobą mylone a niektóre sklepy internetowe mają ambicję wprowadzania własnych nazw rodzajowych, uprzednio w Polsce nie występujących. Przykładem – nazwa richelieu, która we Francji oznacza buty z zamkniętą przyszwą czyli po polsku wiedenki. W Polsce nigdy nie była stosowana aż tu nagle się pojawiła – właśnie w niektórych internetowych sklepach z obuwiem.


Ignorancja autorów opisów butów w niektórych sklepach, bywa zdumiewająca. Oto wyjątkowo brzydkie buty, które w sklepie gdzie je wypatrzyłem zostały nazwane: derby typu wiedenki (lewy but) i derby richelieu (prawy).

Każdy zapewne przyzna mi rację, że nie ma najmniejszego powodu, żeby piękną i tradycyjną polską nazwę: wiedenki, zastępować francuską nazwą richelieu. Ale każdy też doskonale wie, że nazwa wiedenki jest dziś już rzadko stosowana, bowiem jest na naszych oczach wypierana przez zapożyczenie: oksfordy (niekiedy występujące w pisowni: oxfordy). Analogicznie, nazwa angielki określająca buty z otwartą przyszwą, jest wypierana przez zapożyczenie: derby. Być może już wkrótce słowa wiedenki i angielki zostaną zapomniane, tak jak zapomniane zostało określenie: półbuty przyszewkowe, które w przeszłości oznaczało buty z zamkniętą przyszwą i było używane równolegle z nazwą wiedenki.

Zapożyczenia mają sens wtedy, gdy nie ma na podorędziu odpowiedniego słowa w języku polskim. Z czasem takie udane zapożyczenia wtapiają się niepostrzeżenie w język i np. dziś mało kto już pamięta, że zapożyczeniami są: żakard (fr.), wagon (ang.), werbunek (niem.), mecz (ang.), torba (tur.), bryndza (rum.), juhas (węg.) i wiele innych. Wydaje się, że zapożyczenia nie mają sensu wtedy, gdy istnieją w języku stosowne polskie słowa, które popadają z czasem w zapomnienie, gdy uparcie używa się zapożyczeń. Oksfordy wypierające wiedenki i derby wypierające angielki są tego doskonałymi przykładami. Ale takich przykładów jest znacznie więcej i to nawet jeśli nasze rozważania ograniczymy wyłącznie do obszaru eleganckiego obuwia. Tak więc brogsy wypierają golfy, chukka wypierają botki, chelsea wypierają sztyblety. Zdaje się, że golfy już przegrały walkę z brogsami, natomiast botki i sztyblety ciągle jeszcze się bronią. Mam nadzieję, że się obronią. Szczególnie szkoda byłoby sztybletów, bowiem to piękne słowo (w przeszłości występujące także jako sztybulety) pochodzi z gwary lwowskiej czyli bałaku a właściwie jej odłamu, będącego żargonem batiarów (baciarów).

Kończąc wątek obuwniczy, wspomnę jeszcze o dwóch bardzo ciekawych przypadkach zmagań zapożyczeń ze słowami rdzennymi. Pierwszy z nich dotyczy butów dżodhpur – mało u nas znanego rodzaj obuwia, wywodzącego się z jeździectwa. Nazwę dżodhpur należy uznać za polską, bowiem pochodzi ona od miasta w Indiach o takiej właśnie polskiej nazwie, która funkcjonuje w naszym języku od dawien dawna (czasami można się zetknąć z pisownią Dźodhpur, ale jest ona nieprawidłowa). Tymczasem jeśli gdziekolwiek natrafimy jakąś wzmianką o tych butach, to prawie na pewno będą one występować pod nazwą anglojęzyczną: jodhpur. A czasami nawet jodphur, jeśli osoba wstawiająca je do sklepu internetowego, popełni tzw. czeski błąd 😉


Buty dżodhpur marki TLB Mallorca.

Drugim ciekawym przypadkiem nazewnictwa butów są doskonale wszystkim znane lotniki. W tym przypadku to Anglicy mieli kłopot z ich nazwaniem i musieli połączyć dwa słowa whole [cały, pełny, integralny] i cut [ciąć, kroić], tworząc wholecut shoes. Gdy ten model butów dotarł do Polski, szczęśliwie nikt nie próbował tworzyć potworków w rodzaju wholecutów (albo np. houlkatów), tylko anglojęzyczną nazwę przetłumaczono i powstały… jednokrójki. Być może wiele osób to zdziwi, ale tak właśnie mówiono pierwotnie na lotniki. A skąd się wzięła nazwa dziś powszechnie używana? Nie wiem 🙁 Może ktoś z czytelników wie coś na ten temat?


Lotniki to mój ulubiony typ obuwia. Buty na zdjęciu pochodzą z pracowni Jan Kielman.

Upowszechnienie się w języku polskim, w ciągu dosłownie kilku ostatnich lat, takich słów jak: poszetka, butonierka i brustasza, jest świadectwem postępu jaki się dokonał w świadomości modowej polskich mężczyzn. Dziś już mało kto myli poszetkę z butonierką, co jeszcze 6 – 7 lat temu było normą. W zaadaptowaniu wymienionych słów do języka polskiego jest coś niezwykle intrygującego, czym chciałbym się podzielić. Słowo poszetka pochodzi od francuskiego pochette [wym. poszet] i jest zadomowione w języku polskim od dawna. Ciekawe jednak, że słowa tego nie odnotowuje większość słowników języka polskiego sprzed epoki internetowej. Ciekawe jest także to, że przyjęło się ono w formie zdrobniałej, chociaż niejako narzucającym się spolszczeniem wydaje się być: poszeta. Trzeba jednak przyznać, że poszetka brzmi znacznie sympatyczniej niż poszeta. Podobnie rzecz się ma ze spolszczeniem francuskiego boutonnière [dziurka od guzika, pętelka], które brzmi: butonierka. Jednak w tym przypadku przez wiele lat używano określenia butoniera, a także butonjera. W publikacjach z początku XX wieku często można się natknąć na taką właśnie formę. Później jednak zaczęto używać formy zdrobniałej i tak już zostało. Od schematu zastosowanego w przypadku poszetki i butonierki, odbiega schemat spolszczania niemieckiego słowa die Brusttasche [kieszonka na piersi]. Przecież aż się prosi, żeby – analogicznie do poszetki i butonierki – mówić: brustaszka. A jednak, przyjęło się twarde: brustasza. Podobno przeciwko formie zdrobniałej zdecydowanie protestowały panie o imieniu Stanisława (bardzo popularnym na przełomie XIX i XX wieku). Otóż forma zdrobniała tego imienia brzmi Staszka (jest jeszcze zdrobnienie idące dalej: Stasia). No i panie Staszki nie życzyły sobie, żeby jakieś bru-Staszki kojarzyły się z męską odzieżą. Szkoda, bo brustaszka brzmi cieplej i przyjemniej niż brustasza. Przy tej okazji warto jeszcze dodać, że w Słowniku języka polskiego Jana Karłowicza, Adama Kryńskiego i Władysława Niedźwiedzkiego z 1900 roku, brustasza… jest rodzaju męskiego! Ten brustasz! Autorzy podają też jeszcze inną formę tego słowa (którą nazywają gminną): Ten brustaś! Czyż to nie jest fascynujące?


Kwiatek w butonierce, poszetka w brustaszy.

Wracam jeszcze do butonierki, gdyż znaczenie tego słowa nie jest takie całkiem oczywiste. To znaczy jest oczywiste dla mężczyzn interesujących się kwestiami ubioru. Ale spróbujcie zapytać o butonierkę w kwiaciarni. Dowiecie się, że jest to ozdobny bukiecik przypinany do klapy marynarki podczas ważnych uroczystości (np. wesel lub chrztów). Szerzej pisałem o tym we wpisie Kwiatonierka i zaproponowałem używanie takiej właśnie nazwy dla określenia owych bukiecików. Żeby nie mylić dżentelmeńskiego zwyczaju wkładania świeżego kwiatka do butonierki, z plebejskim zwyczajem przypinania bukiecika, agrafką do klapy marynarki.


Kwiatonierki, których nie należy mylić z butonierkami, ani z kwiatkami wkładanymi do butonierek.

Jeśli spojrzeć na inne części męskiej garderoby, to nie sposób nie zauważyć oszałamiającej kariery, jaką w ciągu ostatnich kilkunastu lat, zrobiły chinosy. To spodnie o prostym kroju, szyte z bawełny o różnej gramaturze. Ich powstanie wiąże się z wojną amerykańsko – hiszpańską toczoną na Filipinach w roku 1898. Uczestniczący w niej żołnierze amerykańscy nosili bawełniane spodnie w kolorze piaskowym, które były lekkie i przewiewne (ważna cecha w filipińskim klimacie), a jednocześnie wytrzymałe. Spodnie były szyte w Chinach i stąd ich nazwa: chino [wym. czino]. Po wojnie 1898 roku (trwała zaledwie 4 miesiące) spodnie trafiły do cywila i powoli stały się najpopularniejszym typem spodni. Do Polski trafiły już dość dawno temu, natomiast spolszczona nazwa: chinosy jest stosunkowo młoda. Próba nazwania spodni – drelichami, nie powiodła się. Mówiono na nie czasami: piaskowe dżinsy, albo dżinsy w kolorze khaki, ale były to określenia mylące. W końcu stanęło na nazwie anglojęzycznej; początkowo w formie dosłownej – mówiono spodnie typu chino, a później w formie nieco spolszczonej – właśnie chinosy. Ale w tej nazwie kryje się mała pułapka. Gdy jest ona napisana, to nie ma problemu. Ale gdy trzeba ją powiedzieć, to czy powiedzieć: czinosy, czy chinosy (przez ch)? Zdecydowana większość osób mówi czinosy, co ma związek z wymową angielską. Ale jeśli już spolszczamy, to dlaczego nie iść o krok dalej i nie zapisywać jej właśnie jako czinosy? Byłoby to postępowanie dość logiczne i podobne temu, jakie zastosowano w przypadku dżinsów. Kłopot sprawia tylko etymologia słowa. Skoro pochodzi ono od nazwy Państwa Środka, to powinniśmy je wymawiać przez “ch”, a nie przez “cz”. Jak będzie ostatecznie? Przypuszczam, że stanie na czinosach.

 

Gdy zastanawiam się nad kwestią zapożyczeń językowych, zawsze odnoszę wrażenie, że obecnie mamy bardzo dużą skłonność do pójścia na łatwiznę. Po co wymyślać jakieś nowe słowo, skoro można wziąć gotowe z języka angielskiego lub jakiegokolwiek innego? Są pewne grupy zawodowe (np. finansiści, informatycy), które przyjmują sobie za punkt honoru, używanie jak największej liczby słów obcych – albo lekko spolszczonych, albo w wersji oryginalnej. Ci, którzy pracują w dużych korporacjach, zapewne wiedzą co mam na myśli. Gdy ja sam pracowałem w takich korporacjach, bardzo mnie raził ten slang i uważałem, że używają go osoby, które kompensują w ten sposób swoje kompleksy wynikające z niedostatków wiedzy i braku doświadczenia. Czym innym jest jednak zaśmiecanie języka nadmiarem obcych słów, a czym innym uzasadnione przypadki zapożyczeń lub powstawanie nowych słów – np. upraszczających język. To pierwsze uważam za naganne, a to drugie – spoko – jest całkiem wporzo 😉

 

Więcej blogów Jana Adamskiego na https://janadamski.eu/

do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper Premium